środa, 3 listopada 2010

Artykuł - Listopad 2010

Śmierć w oczach młodego człowieka

Słowo „śmierć” często wywołuje ciarki na plecach, niepokój, jak i mało komfortowe nagłe milczenie w grupie ludzi. Na informację o czyjejś śmierci reagujemy płaczem, czasowym załamaniem, bezradnym zadawaniem pytania „dlaczego?”, albo buntem wobec Boga i całego świata. Jest to raczej typowe, bo jak inaczej zareagować na wiadomość o śmierci bliskiej osoby? Co zrobić w przypadku informacji o śmierci młodego człowieka? Na te pytania nikt w sposób elokwentny nie odpowie.
Śmierć dotyka nas wszystkich w rodzinie, wśród znajomych, w szkole i pracy. Co więcej, pewnego dnia doświadczymy jej sami. I jedno jest pewne, nie uciekniemy przed nią.
Jak na śmierć patrzą młodzi ludzie? Jak sobie z nią radzą? Jak ją rozumieją? Na to również nie ma jednego stanowiska.
Częstym jest stwierdzenie, że młody człowiek o śmierci nie myśli, nie zastanawia się nad nią, wszak jest u progu dorosłego życia! I nic dziwnego. Nie jest to regułą, ale młodzi ludzie z powodu swego krótkiego jeszcze życia, nie mają zbyt dużego doświadczenia śmierci w swoim otoczeniu. I zapewne jest to niewątpliwą zaletą tego etapu życia. Czemu? Ponieważ brak świadomości, a raczej zbyt dużej świadomości ochrania przed „zbędnym” myśleniem i zamartwianiem się. Wszak stara mądrość mówi: im mniej wiesz, tym jesteś szczęśliwszym.
Celowo z pewnym przekąsem napisałam ostatnie zdania, by wybrzmiał coraz częstszy sposób funkcjonowania młodzieży w XXI wieku. Niestety nierzadkim postępowaniem młodych ludzi jest brak zastanowienia się nad śmiercią i czynnikami wiodącymi do niej.
Korzystając jeszcze z ostatnich dni wrześniowych wakacji, odbyłam podróż nad polskie morze. Na końcu mola należącego do Trójmiasta zobaczyłam napis z informacją o śmiertelnym wypadku osiemnastoletniego chłopca. Jak zginął? W tegoroczny czerwcowy wieczór postanowił skoczyć z barierek do wody. Niestety ten skok okazał się ostatnim czynem w jego życiu. W tym samym miejscu, jego znajomi pisali zdania przestrzegające innych młodych ludzi przed takim zachowaniem.
Nie zamierzam prowadzić teraz kampanii na rzecz „bezpiecznej wody”, ale pragnę, by ten przykład nieco nam potowarzyszył w dalszych rozmyślaniach. Ten śp. młody człowiek raczej nie zastanawiał się nad tym, że może być to jego ostatni dzień w życiu. Skończył kilka dni wcześniej osiemnaście lat, zatem kto w tym wieku zastanawia się nad zbawieniem swej duszy i ewentualną formą swego pochówku?
My – ludzie – mamy nieoceniony dar od Boga, jakim jest życie, ale oprócz daru, mamy również obowiązek – obowiązek troski o nie. Jako chrześcijanie winniśmy zastanawiać się nad swoim postępowaniem, by nie doprowadzić nieopatrznie do śmierci. Ale wiemy wszyscy, że nie jest to sedno sprawy. Młodzi chrześcijanie powinni myśleć o swojej śmierci, o tym, czy są na nią przygotowani. I nie chodzi mi, znów, o wybór pieśni na pogrzeb. Idzie o to, czy będzie gotowy na wezwanie Boga do opuszczenia tego świata. Czy ze spokojem w sercu opuści ziemię, by żyć dla Boga? Nie jest to takie proste. Rzadko komu przychodzi taka prostota w odejściu do Ojca. Tym bardziej, jeśli chodzi o młodą osobę, mającą wiele planów na życie. Ogromną rolę wówczas odgrywa dojrzałość osobowa, ale też i dojrzałość wiary. Jednoczesna, regularna refleksja nad swoim życiem, nad kierunkiem, jaki obieram w drodze przez świat, po części pomaga w ułożeniu swojego stanowiska wobec kresu życia. I nie nie mam na myśli tego, by patrzeć na świat, jak na marność, która prędzej czy później się skończy, odwołać wszelkie swe plany życiowe i czekać na ostatni dzień. Przede wszystkim chodzi o to, by starać się przeżyć jak najlepiej każdy dzień, by starać się być dobrym człowiekiem i czynić wszystko zgodnie z tym, co mówi sumienie.
Każda śmierć jest trudnym doświadczeniem – to nie podlega dyskusji. Jednak my – chrześcijanie – nie musimy się jej bać. Nie jest ona „końcem świata”. Można ją oswoić. Przecież ona jest przejściem do innego, lepszego życia.

Aleksandra Kozieł

Artykuł - Październik 2010

Różaniec w oczach młodych

Potoczne i prześmiewcze w dużym stopniu określenie „klepanie różańca” występuje w szerokim gronie społeczności, częściej jednak pojawia się ono wśród młodych ludzi. Słysząc takie zestawienie słów przed oczami słuchacza jawi się obraz najczęściej starszej osoby, niedbale ubranej, nie wychodzącej z kościoła od rana do wieczora. Trzeba przyznać, że takie przedstawienie nie brzmi zachęcająco dla młodego człowieka, często jeszcze niepewnego w wierze, wchodzącego w świat dorosłych, szukającego swego powołania, a mówiąc bardziej „po ludzku”poszukującego swojej ścieżki życia, kierunku, w którym chciałby podążać.
Różaniec jako modlitwa towarzyszy człowiekowi od kilkuset lat. Jak jest on postrzegany w XXI wieku? W wieku techniki, Internetu i posiadania? Jak patrzą na różaniec młodzi ludzie? Czy chcą się nim modlić? Czy nie wstydzą się tego?
Trzeba przyznać, że dysonans jest dość duży. Kłamstwem byłoby zdanie mówiące o wielkiej miłości średniej wieku „25” do paciorków różańca. I tak jak z każdą sprawą jest wiele stanowisk. Znam wiele osób, które idąc do pracy, na uczelnię, na spacer do lasu czy na szlak górski odmawiają różaniec, a jeśli nie cały, to chociaż jedną dziesiątkę. I nie są to ludzie smutni, kroczący w niedbałych ubraniach, wyznający jedynie zasadę „memento mori”, nie chodzący na imprezy z rówieśnikami. Są to osoby pragnące zdobyć dobre wykształcenie, uśmiechnięte, potrafiące skakać i bawić się na koncertach. Są to kobiety podkreślające swoje atuty, chcące podobać się mężczyznom i faceci mający inne pomysły na życie niż położenie się na kanapie przed telewizorem z piwem w ręku. Są to młodzi chrześcijanie świadomie zapraszający Matkę Bożą do swojego życia, nie raz płaczący w czasie odmawiania „Pozdrowienia Anielskiego”, czasem nie wierzący do końca w słowa modlitwy „Ojcze Nasz”. Jest wiele trudności w ich młodym życiu, ale trwają. W ich odczuciu ta modlitwa jest uniwersalna, daje siłę, nadzieję na lepsze jutro, na życie wieczne. Ale też i wychwala dzieło Pana w chwilach radości. Często udaje mi się spotykać z tak pięknymi postawami wśród młodych. Innym wspaniałym przykładem jest oferowanie modlitwy na różańcu za siebie nawzajem koleżanek czy kolegów. I nie jest to ewenement na skalę światową. Jest to dawanie pewnego rodzaju świadectwa o swoim życiu duchowym, o jego chęci rozwijania, jak i pragnieniu ofiarowania swej pomocy innym.
Oczywiście, jak już wcześniej zaznaczyłam, nie można orzec, iż wszyscy młodzi faktycznie tak podchodzą do różańca. Inni wyśmiewają, urągają z wielu powodów. Jednym z nich może być złe wspomnienie z dzieciństwa, gdzie rodzice lub dziadkowie niemal siłą nakazywali dziecku modlitwę, której do końca maluch nie rozumiał. I teraz, gdy jest już samodzielnym człowiekiem będzie omijał wielkim łukiem to, co kiedyś było dla niego udręką. Innym powodem są często różnice wynikające z zachowania w kościele i na co dzień ludzi głoszących swoją miłość do odmawiana różańca. Z jednej strony są oni gorliwymi chrześcijanami, z drugiej zaś bije z nich nienawiść i złość wobec innych ludzi. Młody człowiek widzący nieuczciwość w czynach będzie się trzymał z daleka od „dwulicowości”, czemu nie można się dziwić.
Nie chcę usprawiedliwiać młodych ludzi wyznających takie zdanie. Pragnę jedynie zaznaczyć, że od nas samych – nas chrześcijan – dużo zależy, jak inni będą patrzeć na praktykę religijną katolików, jak będą postrzegać Kościół, który tworzymy. Kościół będący wspólnotą osób nie jest wolny od grzechu, zaniedbań, więc jak każde miejsce przyjmujące ludzi i tworzone przez nich samych, nie będzie dopełniało w 100% przykazań, pomimo dobrych chęci. Zatem należy pamiętać, że ułomności ludzkiej nie uda nam się zniwelować do zera.
Mając na uwadze wolność człowieka w sprawach religijnych, mogę jedynie na zakończenie rzec, iż z całą stanowczością nie zachęcam do „klepania różańca”.

Aleksandra Kozieł

Artykuł - Wrzesień 2010

O krzyżu dzisiaj

Na wstępie pragnę zaznaczyć, że nie zamierzam zagłębiać się w szczegółową historię krzyża. Oczywiście posłużę się nią w jakiejś części, jednak w celu przedstawienia mojej obserwacji dotyczącej współczesnego człowieka i jego rozumienia krzyża.
Czym jest dzisiaj dla nas krzyż? A czym był jeszcze wczoraj? Jakie rozumienie krzyża przyniesie niepewne jutro?
Zgodnie z chronologią zacznę od „wczoraj”. W przeszłości, tej dalszej, krzyż jasno łączył się z religią. Można powiedzieć, że dziś też tak jest. Ale zacznijmy od początku.
Bez zająknięcia się każdy człowiek może odpowiedzieć na pytanie: na czym zmarł Jezus Chrystus? Na krzyżu. Niegdyś ukrzyżowanie było najokrutniejszą formą śmierci. W taki sposób zabijano najgorszy element (już nawet nie-społeczny). Do takiego poziomu zrównano naszego Zbawiciela, naszego Boga. Powiedzielibyśmy dzisiaj, że nie miał „humanitarnej” śmierci. Na pierwszy rzut oka, nie jest to powód do dumy.
Ale spójrzmy, co Bóg uczynił z tego doświadczenia. Przez krzyż, przez Jego mękę i śmierć objawił Swe panowanie. Zniszczył śmierć. I tak, krzyż, z symbolu wyłącznie śmierci, bólu, opuszczenia, przemienił się w symbol życia – Drzewo Życia, Słodkie Drzewo.
Wiele wieków temu w Kościołach na krzyżu nie widniał Chrystus cierpiący, lecz Jezus Chrystus zmartwychwstały. Okazywał swą chwałę, moc i potęgę. Ludzie patrzący na Niego odnajdywali siłę i pokrzepienie. Wiedzieli, że to Bóg zwyciężył, choć Jego Syn musiał doznać bólu i cierpienia. Bez wątpienia była to ogromna nadzieja dla społeczeństwa – tego uciskanego przez możnych, biedaków, ale i grzeszników.
Jak jest dzisiaj? Dziś w większości przypadków mamy do czynienia z Chrystusem cierpiącym na krzyżu. I nie jest to nic złego. Jest to jedynie położenie akcentu na inną kwestię. „Spójrz, człowieku, On cierpiał za Ciebie. Dusił się, wykrwawiał, umierał dla Ciebie.” Na pewno taka forma przedstawienia jest potrzebna współczesnemu człowiekowi, by lepiej dotarła do jego świadomości.
Jest jednak jeszcze jeden wydźwięk tego akcentu. Czasem trudniej nam, patrząc na Ukrzyżowanego, odnaleźć nadzieję. Czasem widzi się oczami tylko mękę. I tę mękę Chrystusa dokładamy do naszych tragedii i trosk. Nie zawsze potrafimy odczytać słów za pomocą wiary: „Ale ja zmartwychwstałem! Po cierpieniu nastała radość!” Stąd często katolicy są postrzegani jako wyznawcy bardzo smutnej religii. Wszak na czele stoją: krzyż i cierpienie.
I faktycznie, ludzie uciekają od katolicyzmu, ale i też od chrześcijaństwa. Źle rozumiane jest pojęcie krzyża. Niedobrze jest, gdy Krzyż przedstawia się jako „herb” ludzi zdołowanych, ograniczonych zbiorem nieludzkich zakazów i nakazów, albo pragnących wręcz cierpienia. Krzyż nie jawi się jako Życie, ale wyłącznie jako śmierć, trud, zobowiązanie do umartwiania się. Z takim orężem określeń mało kto wygra. Oczywiście nie należy w sposób sztuczny opisywać chrześcijaństwa jako religii ludzi bez trosk, podskakujących ze szczęścia i śpiewających. Byłoby to fałszem i całkowitym zaprzeczeniem sensu naszej religii. Jednak tak naprawdę chrześcijanin jest człowiekiem szczęśliwym. Jest on powołany do bycia szczęśliwym. I obraz krzyża nie zaprzecza drugiemu. Należy tylko dobrze zinterpretować całą sprawę.
Dzisiejsze rozumienie, nieco spaczone rozumienie krzyża jest owocem współczesnego sposobu życia ludzi nie chcących żadnych ograniczeń, pragnących jedynie praw, zezwoleń. Jest to problem dotykający niemal każdą dziedzinę życia, nie tylko religię. Łatwiej (pozornie) jest żyć bez wizji cierpienia, bólu. Łatwiej jest żyć ciągle z uczuciem pełnej radości.
Chęć ucieczki od bólu jest naturalna, wszak nikt o zdrowych zmysłach nie chce dobrowolnie cierpieć. Jednak człowiek dojrzały zdaje sobie sprawę z niemożności życia jedynie blaskami, bez cieni i trudności. I właśnie w krzyżu zarówno wspomniane wcześniej cienie, jak i blaski są przedstawione. Trzeba je tylko dostrzec. Nie skupiać się tylko na tym, co widzą moje oczy, ale spróbować ujrzeć, to, co mówi mi wiara. Należy odwołać się wcześniej do nauki Chrystusa o krzyżu, i do tego, co głosi współczesnemu człowiekowi Kościół.

Aleksandra Kozieł

Artykuł - Maj 2010

Maryja – Matką, Królową, Bliskością

„Matko, która nas znasz, z dziećmi Twymi bądź...” - Tymi słowami pozwoliłam sobie zacząć młodzieńcze refleksje nad osobą Maryi.
Pieśń ta niestety już nie tak często towarzyszy nam w czasie liturgii. Czemu niestety? Ponieważ ona wyraża, w prosty sposób, a jakże dobitny, prośbę o obecność Maryi w życiu każdego Jej dziecka, czyli w egzystencji każdego z nas.
Nie chciałabym się skupiać w większości na nauce zwanej Mariologią, ponieważ zainteresowani szczegółowymi wiadomościami śmiało mogą odnaleźć niezbędne dokumenty Kościoła, jak też potrzebną literaturę traktującą rzeczowo owe zagadnienie w wielu miejscach.
Pragnę natomiast w zwykłym, codziennym życiu, często ociekającym szarością, pochylić się nad osobą – niewątpliwie wspaniałą (jeśli tak banalnie ludzkim językiem można Ją określić) i ufającą bez granic w Słowo Boga.
Musimy z całą stanowczością jednak zaznaczyć, iż Maryi nie możemy oderwać od kontekstu jakim jest Jezus Chrystus, Syn Boga Żywego. Maryja odegrała ogromną rolę w dziele odkupienia całej ludzkości. To Ona zrodziła nam Zbawiciela. To Ona czuwała przy Krzyżu, towarzyszyła Swemu ukochanemu Synowi w cierpieniu za grzechy całego świata.
Matka Boża nie była i nie jest żadną abstrakcją. Można swobodnie rzec o Niej – kobieta „z krwi i kości”. Pozostała jednak Dziewicą po narodzinach Boga i w tym miejscu owa abstrakcja mogłaby się „uaktywnić”. Kościół katolicki nigdy nie wątpił z Jej Dziewiczość i przez wiele wieków nie było potrzeby ogłaszania dogmatu dotyczącego Maryi. Dla bezpieczeństwa i uchronienia Kościoła Katolickiego od różnych niejasności w przyszłości, następca Piotra ogłosił stosowne nauki wyjaśniające i dotyczące Matki Bożej, obowiązujące każdego katolika.
Mimo że została jednoznacznie wybrana przez Boga Ojca na Matkę Syna Boga i w dużym stopniu pomogła urzeczywistnić plan zbawienia, to nadal pozostała w pełni człowiekiem. Musimy zauważyć, iż nie była i nie jest istotą boską (stąd głębiej rozważmy miano „Matka Boska”, wywodzące się z długiej i pięknej naszej tradycji), pozostała człowiekiem, choć stała się Matką Bożą.
„Matko, która nas znasz, z dziećmi Twymi bądź...” - Powróćmy ściśle do sensu tych słów.
Z opowieści płynących do mego ucha z ust wielu ludzi, zauważyłam, że osoby będące „na bakier” z Kościołem w przeszłości, powracały mozolnie do samego Boga właśnie przez Maryję. To Ona zdaje się być ucieleśnieniem delikatności, miłości i zrozumienia wszelkich podłości człowieka.
Każde kolejne świadectwo nawracania budziło (i nadal to czyni) we mnie ogromne emocje. Opowieści o wyboistej i trudnej drodze nawracania powodują jednocześnie wielkie wzruszenie, kiedy Matka Boża była inicjatorką poznawania i zbliżania się do łona Kościoła przez grzesznika.
Owe chętne i częste skierowanie ku Maryi możemy upatrywać w Jej matczynym sercu. Wysłuchuje Ona wszelkich naszych próśb, problemów i skarg na niezrozumienie i niesprawiedliwość świata. Pokornie oręduje za nami u Swego Syna i Boga Ojca.
Dla mnie Matka Boża nie jest postacią fikcyjną. Jest Przyjaciółką, której mogę wszelkie sprawy powierzyć. Wiem, że zrozumie każdą trudną sytuację i okaże miłość. Jest również moją Gwiazdą Północną dla pogubionego statku z mojej bandery, podczas agresywnego i mrocznego sztormu na morzu.
Zapraszam do odrzucenia lęku przed mówieniem do Maryi własnymi słowami. Nie zamykajmy się do (pięknych!) formuł modlitw, czy nabożeństw. Otwórzmy swoje umysły i miejmy z Nią kontakt jak z najbliższą osobą tu, na ziemi. Zachęcam, byśmy dzielili się z nią w drodze do pracy, na uczelnię, do szkoły swoimi refleksjami. Byśmy w głębi serca powiedzieli te słowa śpiewane przez nas – scholkę – na dziecięcych Mszach: „... Za pomocną Twoją dłoń – Maryjo, dzięki Ci!”
Pozwól, by działała w Twoim życiu. Nie bój się z Nią dzielić problemami wszelakiej maści, jak też radościami.
„Matko, która nas znasz, z dzieci Twymi bądź!”

Aleksandra Kozieł